Jeśli człowiek może się czegoś nauczyć z seriali telewizyjnych i cyklów kryminalnych to tego, że zbrodnie występują na ziemi punktowo. Innymi słowy – są najwyraźniej takie przestrzenie, gdzie zło działa wyjątkowo aktywnie. I często są to miejsca na pierwszy rzut oka niewielkie i idylliczne. Nikt chyba nie odważyłby się kupić domu w hrabstwie Midsomar, i nikt nie powinien zastanawiać się czy nie przeprowadzić się do niewielkiej miejscowości „Three Pines”, w której nikt nie może być pewny, że dożyje dnia następnego.
Muszę przyznać, że nic mnie tak nie zaskoczyło jak pojawienie się serialu „Three Pines” w Polsce na HBO Max. Moje zaskoczenie nie wynika, z tego, że serial w ogóle do Polski dotarł, ale z tego, że nie jest na Amazon Prime. Bo to jest koprodukcja Amazon. Ilekroć wydaje mi się, że już załapałam, jak działa dystrybucja w świecie platform streamingowych tylekroć okazuje się, że to wszystko jest bardziej skomplikowane. Nie ma jednak co narzekać – HBO akurat ma w Polsce nieco więcej odbiorców więc być może więcej osób dowie się o tej całkiem ciekawej produkcji.
„Three Pines” to adaptacja powieści Louise Penny, która specjalizuje się w czymś co ma nawet nazwę – „cosy cirme”. To zestawienie historii, które na pierwszy rzut oka są sympatyczne i takie „przytulające” czytelnika ze zbrodnią, która czai się pod powierzchnią. W historiach tych nie ma dużo przemocy czy seksu, ale jest duży nacisk na budowanie relacji pomiędzy postaciami. Tu mamy więc niewielkie malownicze miasteczko w kanadyjskim Quebecu. Mieszkańcy są na pozór całkiem sympatyczni, nieco ekscentryczni i z całą pewnością nie zdolni do zbrodni. Przynajmniej do czasu, kiedy zbrodnia się pojawia. A skoro jest już morderstwo to musi być detektyw – i to nie byle jaki, tylko skłonny do refleksji i rozważań nad naturą człowieka inspektor Armand Gamache. Mamy więc klasyczną opowieść, w której kluczowe są przede wszystkim postaci i ich historie, zaś same zbrodnie zwykle odkrywają jakieś skrywane tajemnice niewielkich społeczności.
W swojej wersji serialowej „Three Pines” dalekie jest od takiego typowego „cosy cirme”, jakie może się kojarzyć z np. „Napisała morderstwo”, ale jednocześnie – trzyma się z dala od bardzo brutalnych scen i jakiejś fascynacji mordercami. Jeśli komuś znudziło się współczesne true crime, gdzie od detektywa ważniejszy jest ten kto odbiera życie – to tu z pewnością znajdzie coś dla siebie. Jednocześnie widać, że największy cień rzuca na bohaterów (i samo miejsce) nie to co dzieje się współcześnie ale to co wydarzyło się na terenie miasteczka kilka dekad wcześniej. Scenarzyści (nie wiem do jakiego stopnia książki, bo niestety ich nie czytałam) nie unikają konfrontacji z tymi najmroczniejszymi momentami historii Kanady – przede wszystkim temu co rdzennym mieszkańcom kraju wyrządziła sieć katolickich szkół. Tu miałam z resztą ciekawą refleksję, że ponieważ reportaż „27 śmierci Toby’ego Obeda” cieszył się w Polsce taką popularnością, to ma się niekiedy złudne wrażenie, że sprawa jest dobrze znana. Tymczasem to wciąż ten element historii Kanady, który umyka wielu osobom idealizującym to państwo.
Z resztą wątek, tego jak dyskryminacja osób z rdzennych plemion kontynentu jest wpisana w system, pojawia się też w kontekście historii zaginionej dziewczyny. Jest jedną z wielu młodych dziewczyn, pochodzącej z rdzennych plemion, która ginie bez wieści. Mimo licznych próśb i protestów większość spraw jest zamykana, bo założenie jest takie, że młode dziewczyny – zapewne uciekają w świat od rodziny. Kiedy Gamache angażuje się w poszukiwanie jednej kobiety widzimy jak łatwo jest zamknąć sprawę i odesłać czekającą na odpowiedzi rodzinę, do domu. Te wątki nie są zawsze na pierwszym planie, ale są jak wielki ceń który sprawia, że atmosfera serialu nie raz jest dużo mroczniejsza niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. To poczucie, systemowej niesprawiedliwości sprawia, że nawet kibicując naszemu inspektorowi zdajemy sobie sprawę, że nie zmieni on tego jak traktowanie są i byli rdzenni mieszkańcy kraju.
Jednocześnie to serial bardzo mocno oparty na bardzo wyraźnie zarysowanych postaciach. Gamache przypomina mi nieco połącznie Colombo z Poirotem. To człowiek niezwykle uprzejmy, dobrze wychowany i wykształcony. Do wszystkich podchodzi z refleksją i empatią. Widać, że ma w sobie ból związany z tym czego nie udało mu się w przeszłości załatwić, ale jednocześnie – wciąż wierzy, że za sprawiedliwością warto gonić. Jednocześnie nie ma złudzeń co do ludzkiego charakteru, nie jest naiwny nawet jeśli jest przywiązany do wartości. To dokładnie ten człowiek, który już wychodząc z pokoju zauważa ten jeden niewielki element, który pozwala mu złożyć całą historię w całość. Jednocześnie, w przeciwieństwie do wielu serialowych czy książkowych detektywów, nie jest to tylko umęczona dusza. Widać, że niezwykle kocha swoją żonę (z resztą z wzajemnością), ma dobre kontakty ze swoimi podwładnymi i jest także dobrym nauczycielem policyjnego fachu. W serialu gra go Alfred Molina i nie jestem w stanie sobie wyobrazić lepszego castingu. Molina to aktor, który wprowadza do każdej sceny w jakiej się pojawia jakiś spokój i skupienie – tak że wiemy bardzo wiele o jego bohaterze z tego jak patrzy, stoi, porusza się w przestrzeni – niekoniecznie nawet wsłuchując się w dialogi. Z resztą ktoś kto dobierał kostiumy dla aktora doskonale wiedział, jak zbudować swojego bohatera. Serio jeden zapięty bordowy kardigan i człowiek ma, wrażenie, że już wie o panu inspektorze wszystko co wiedzieć musi.
Na drugim planie mamy całą galerię postaci, które dają się łatwo scharakteryzować – mamy więc młodą policjantkę, która popełnia mnóstwo błędów, ale chce się uczyć, bardziej doświadczoną detektywkę, która z kolei zmaga się z tym, że nie jest w stanie pomóc wszystkim kobietom, których sprawy są nie rozwiązane. W miasteczku żyją też ekscentryczni malarze, fotografowie, a także pisarki szukające spokoju jak najdalej od swoich wielbicieli. Każda z tych osób wydaje się zupełnie niewinna, być może nawet nieco ekscentryczna, do momentu, kiedy zadajemy sobie pytanie – czy właściciele lokalnego hoteliku nie byliby gotowi na morderstwo, czy niechęć do autorki poradników, mogłaby doprowadzić do morderczych działań lokalną bibliotekarkę? I czy naprawdę nikt mógł nie zauważyć, jak ktoś został zabity, bo wszyscy przyglądali się rozrywce curlingu? To wszystko sprawia, że miasteczko Three Pines wydaje się miejscem dość mrocznym i gnębionym przez duchy przeszłości.
Przyznam, że tym co mnie najbardziej ruszyło w serialu to fakt, że jest w nim miejsce na smutek. Wiele serialu kryminalnych idzie obecnie w okrucieństwo, mroczną fascynację umysłem mordercy czy pokazywanie nam do czego jest on zdolny. W „Three Pines” zło nie tyle fascynuje, co smuci. Jest obecne, jest wpisane w historię, jest nie do uleczenia. Zbrodnia często wynika z bezradności, okrucieństwo staje się więc czymś czemu można zapobiec, jakąś porażką wspólnoty. Inspektor nie jest szczęśliwy, że sprawę rozwiązał, wydaje się bardziej przybity tym czego dowiaduje się o ludzkiej duszy. Także widz nie zawsze poczuje satysfakcję, zadając sobie pytanie czy zawsze istnieje sprawiedliwie rozwiązanie sprawy. Ta przestrzeń na refleksję wydaje mi się bardzo dobrą odtrutką na takie mechaniczne wręcz podejście do zbrodni, w wielu serialach kryminalnych. Bo jednak – to co złe zostawia ślad na wszystkich, a sprawiedliwość nie zawsze jest rzeczą prostą czy możliwą do osiągnięcia albo nawet zdefiniowania.
Jak może się zorientowaliście – bardzo wam „Three Pines” polecam. Ogląda się ten serial zaskakująco szybko i w sumie – mimo wszystkiego co napisałam, dość przyjemnie. To jest niesłychanie sprawna opowieść co cenię, bo ostatnio często odbijałam się od seriali, którym zajmowało bardzo wiele czasu dojście do tego, o czym właściwie chcą być. Więc jeśli szukacie zbrodni w mniejszym miasteczku, to czas się wybrać do Quebecu.