„Ważny temat”. Dwa słowa, które w odniesieniu do kultury wywołują u mnie często niechęć. Gdy na trafiam na nie w recenzjach lub gdy samej o nich piszę czuję się niekiedy pokonana, czy wręcz zaszantażowana przez twórcę. Oto bowiem zostajemy zamknięci w niebezpiecznej pułapce „ważnych tematów”, które pozwalają twórcom na więcej a osobom piszącym o kulturze – coraz mniej. I dziś o tym dlaczego uważam, że należy w kulturze mówić o rzeczach ważnych ale jednocześnie tej frazy nie cierpię będzie wpis.
Na początku zaznaczam, że punktem wyjścia do wpisu częściowo jest dyskusja wokół filmu „Dom Dobry” Smarzowskiego, ale nie jest to ani recenzja tego filmu, ani też odniesienie tylko do tego jednego dzieła kultury. Raczej dyskusje zainspirowały mnie do tego by napisać o rzeczach, które chodzą mi od dawna po głowie.
Zacznę od rzeczy absolutnie podstawowej. Zadaniem kultury jest oddawanie świata takiego jakim jest (albo jakim mógłby być) z jego dobrymi i złymi stronami, z elementami ważnymi i tymi, które są błahe. Nie ma tematów dla kultury zbyt poważnych czy zbyt bolesnych, nie ma też zbyt zabawnych i budzących rechot. Można robić filmy o Zagładzie, przemocy domowej, ale też o jeżdżeniu na nartach a nawet puszczaniu gazów. Kultura wszystko pomieści. Nikt więc nie jest nikomu winien ani kultury wysokiej ani kultury popularnej, ani tematów ważkich ani błahych. Tu chyba wszyscy się zgodzimy, że kultura nasza doskonale pokazuje, że spektrum tematów jest wielkie. Osobiście najbardziej lubię te dzieła, które wydają się pozornie lekkie by odkryć przed człowiekiem cały ból jego egzystencji, ale to osobista preferencja (dzieł takich jest zresztą bardzo niewiele, bo to najtrudniejsza sztuczka tak nas rozbawić byśmy sobie uświadomili jak to wszystko jest smutne).
Problem „Ważnego tematu” nie jest więc kwestią tego, że uważam, iż są rzeczy, o których mówić się nie powinno. Nie ma we mnie jakiejś mieszczańskiej hipokryzji, nie rozumiem, dlaczego nie zaglądać za zamknięte drzwi. Rzadko też mnie coś oburza – można mi grzebać w historii kraju w sposób dowolny i wzruszę ramionami, można pokazywać rzeczy dla mnie dziwne i obce, a nawet takie, z którymi się fundamentalnie nie zgadzam i też zrozumiem, że takie dzieła powstają. Może nie wszystko obejrzę, może mi się coś nie spodoba, ale raczej mnie nie dziwi, że ludzie filmy kręcą i książki piszą. Co prawda zarabianie na niektórych rzeczach uważam za poniżej pewnego poziomu, ale wynika to częściej z tego kto się za dany temat bierze niż z samego tematu. Innymi słowy w 2022 roku uważałam, że polska powieść o dziecku z Mariupola to za wcześnie, ale nigdy bym żadnemu Ukraińcowi nie powiedziała „No z trzy lata sobie poczekaj”.
Tym co mnie zniechęca do „ważnych tematów” to raczej wykorzystywanie ich jako tarczy dla twórców. Mamy spojrzeć na film czy książkę łaskawszym okiem, bo jest na ważny temat. Więcej, w dyskusji często pojawia się niebezpieczne nadużycie – jeśli nie podoba się film, jeśli nie przekonuje nas narracja – to nasza wypowiedź nie dotyczy już dzieła kultury tylko „ważnej sprawy”, o której mówi. Gdy powiemy „Ten film o przemocy w szkole jest fatalnie zmontowany i koszmarnie zagrany” dla wielu osób nasza wypowiedź brzmi „Uważam, że nie ma przemocy w szkole”. Co na logikę jest dwoma zupełnie innymi zdaniami. Niestety w dyskusji często te dwa stwierdzenia stają się jednym. Z punktu widzenia recenzentki, dla której od tematu ważniejsze jest wykonanie, realizm postaci czy kwestie techniczne – to sytuacja patowa. Skoro przesłanie filmu czy książki jest ważne i słuszne, to dzieło kultury staje się ważne i słuszne. Co nie jest aż tak proste. Na przestrzeni lat naprawdę powstało niezwykle wiele tekstów kultury, które pod względem przesłania były jak najbardziej słuszne, ale nie czyniło to ich wybitnymi czy nawet dobrymi.
Jednocześnie ważne filmowe tematy często opierają się na doświadczeniach widzów spoza świata bezpośredniej narracji. Osoby, które mają coś wspólnego z danym tematem bywają zwykle dużo bardziej poruszone (bądź zdenerwowane, jeśli temat został potraktowany po łebkach) niż widz, który po prostu przyszedł zobaczyć jakąś historię. Prawdą jest, że każde dzieło kultury jakoś odwołuje się do naszych doświadczeń (mniemam, że w Polsce jest tylko kilka osób, które czują dumę, gdy bohaterowie dzieł kultury korzystają z archiwów w gazetach) ale w tym przypadku mamy tu poleganie niemal całkowicie na tym co dzieje się poza filmem czy książką. Takie dzieło kultury funkcjonuje często niemal wyłącznie w emocjach wywoływanych przez dyskusję społeczną czy osobiste doświadczenia i bardzo się na nich opiera zamiast budować w widzu coś od początku. Wyjęte ze swoich poza źródłowych kontekstów te dzieła często wydają się niemal puste.
Tu ktoś mógłby zapytać – jak więc wyobrażam sobie poruszanie ważnych tematów. Chyba najlepiej pokazują to seriale. Otóż w serialach istnieje instytucja „bardzo ważnego odcinka”. Zwykle takie odcinki pojawiają się w serialach młodzieżowych choć nie tylko. Dotyczą konkretnych społecznych problemów. I teraz tak, jeśli taki odcinek wprowadza daną postać na chwilę, pokazuje na jej przykładzie jakiś problem, po czym za tydzień o tym zapominamy – wtedy takie historie czasem są trudne do zniesienia, zamieniają się w nieco dydaktyczną papkę. Ale często seriale decydują się, że ważne tematy czy problemy zostają wplecione w życie bohaterów, których już znamy. Takich, którzy są dla nas postaciami żyjącymi poza nawiasem tej trudnej sprawy. Wtedy wychodzi to najlepiej. Problem nie jest tylko kwestią dydaktyczną, nie jest tylko telegraficznym skrótem – nasza relacja z tym co się dzieje, ma wiele wspólnego z tym co czujemy do fikcyjnej postaci. Znaliśmy ją poza tym problemem, teraz w kontekście problemu. I takie wątki zostają z ludźmi na dłużej. Dobrym przykładem są seriale medyczne, gdzie widzowie najpierw nawiązują więź z bohaterami, a potem dzięki nim dowiadują się o najróżniejszych problemach. Często te odcinki mają potem przełożenie na zachowania społeczne, właśnie dlatego, że temat pojawia się jako drugorzędny w stosunku do głównej narracji.
No właśnie – tu chyba dochodzimy do sedna mojego problemu. Nie przepadam za dziełami na „Ważny temat” jeśli jest on tak bardzo wysunięty na pierwszy plan, że nie mogę sama poznać jakiejś historii i wyciągnąć z jej wniosków, wyłuskać samej – o czym to jest film. Nie mam problemu z filmem o bohaterze X, który jest prześladowany w szkole. Ale film „o prześladowaniu w szkole” sprawia, że głęboko wzdycham. Oczywiście nie wszystkie te dzieła są z natury złe, ale częściej niż rzadziej mam wrażenie, że nie są w stanie wywołać takiego efektu jak właśnie – historie, gdzie opowieść poprzedza ważny temat. Być może wynika to w ogóle z mojego przekonania, że za bardzo ufamy temu, że jakiś film, serial czy książka wszystko zmienią, że temat jest tak ważny, że to wystarczy. Tymczasem o ile nie neguję wpływu kultury na postawy odbiorców, to jednak dłużej zostają opowieści, które mają po prostu fantastycznie napisanych bohaterów i narracje, która jest wciągająca. Taka, na którą twórca ma pomysł, jest interesująca sama w sobie, do tego – nie zasłaniająca się tylko bliskością faktów czy realnych sytuacji. Bo też – to, że coś jest prawdziwe nie znaczy, że zawsze zostało dobrze oddane, czy ciekawie opowiedziane.
Przy czym jestem tu w mniejszości. Z moich obserwacji wynika, że ludzie naprawdę lubią dzieła kultury na „ważny temat”. Przynajmniej w momencie ich powstawania (mam taką teorię, że często nie są dzieła do których ktokolwiek wraca z wielką pasją). Podejrzewam, że to z jednej strony nasza skłonność do narracji dydaktycznych (osobiście ich nie cierpię, ale ludzie jak świat światem je lubią) z drugiej – poszukiwanie często wartości dodanej. Mam wrażenie, że coraz częściej postrzegamy kulturę, która chce nas czegoś nauczyć jako automatycznie dobrą. Być może coraz bardziej chcemy by nawet nasze obcowanie z kulturą było pożyteczne (choć nie jest to refleksja odnosząca się do wszystkich odbiorców). Ponownie – to, że coś jest pożyteczne nie znaczy, że jest dobre. Jednocześnie dostrzegam pewien ciekawy mechanizm, że wiele osób uważa, że im więcej złego spotkało bohaterów fikcji, im bardziej im twórcy dowalili, w imię ważnej sprawy, tym lepsze jest to dzieło kultury. Mam wrażenie, że twórcy wręcz są zachęcani by do tematów społecznych podchodzić od jak najbardziej drastycznej strony, bo z ekstremum polemizować już bardzo trudno.
W ocenianiu kultury często wychodzi nam, że nie ma bezpośredniego związku między tym czy coś jest dobre a tym czy coś jest ważne. Podam przykład ekstremalny. Nie mam wątpliwości, że „Ojciec Chrzestny” jest jednym z najlepszych filmów jakie istnieją. No po prostu jest to rzecz absolutnie perfekcyjna. Jest to dobry film. Ciekawy, stawiający wiele pytań o moralność jednostki, o relacje rodzinne i o to czym jest dobro czy zło. Jednocześnie… nie powiedziałabym czy kwestia dziedziczenia przywództwa we włoskiej mafii w Ameryce lat czterdziestych jest tematem jakoś szczególnie ważnym społecznie. Jednocześnie są dzieła, które poruszają ważne społecznie tematy a pod względem filmowym no nie są wybitne. Krytykowanie ich ani nie podważa doświadczeń osób, które przeszły przez to samo, ani nie jest opowiadaniem się przeciwko podejmowaniu jakiegoś tematu. No nie sposób sobie wyobrazić by każdy kto napisał, że film „It ends with us” to straszna kicha z drewnianymi dialogami, był jakimś zwolennikiem bicia partnerek. Po prostu temat niczego jeszcze nie gwarantuje. Więcej, jak pokazują przykłady wielu dzieł, odnoszących się do ważnych tematów historycznych – samo ich podjęcie jeszcze nie gwarantuje czystych intencji i pragnienia jakiejś głębszej edukacji. Ważny temat to też sposób na przyciągnięcie uwagi, szokowanie czy też po prostu zarobek.
Nie mam poczucia, by istniało rozwiązanie dla tej sytuacji. Dyskusja o tego typu narracjach jest zwykle bardzo emocjonalna. Te emocje niewiele mają wspólnego z odbiorem kultury więcej z tym co się dzieje wokół niej. Z mojego – przyznam specyficznego – punktu widzenia to dyskusje najbardziej toksyczne, bo wymagające na każdym kroku udowadniania, że ocenia dzieła kultury nie sprowadza się do oceny jego tematu. Niestety, ponieważ emocje są bardzo rozhuśtane – często nie sposób się z tym przebić. I tu trochę winię też nas recenzentów, którzy sami nie zabieramy się często za pracę bez uprzedzenia wszystkich, że wiemy, iż temat jest ważny i zapewniając, że rozumiemy jak bardzo należało się nim zająć. Tym samym sami podkreślamy, że za sam temat twórca już dużo od nas dostaje. Jednocześnie, jeśli tego nie napiszemy – często zostaniemy oskarżeni o myśli, których nie mamy. Co wobec tego pozostaje? Cóż albo się z tym mierzyć, albo cicho zazdrościć tym, którzy recenzji nie piszą i w ogóle takimi rozmyślaniami nie muszą sobie zawracać głowy. To zawsze jest jakiś wybór.
