Hej
Zaczyna się rano tym charakterystycznym zapachem wsi, który wdziera się przez lekko otwarte okno. Mimo, że wszystkie budynki w około są murowane to dwa kroki spaceru przed śniadaniem nie pozostawiają wątpliwości, że to jednak wieś. Przez chwilę rozglądam się w około i jak zwykle w niewielkiej miejscowości staram się wyobrazić sobie jak wyglądałoby życie w takiej miejscowości. Po chwili czuje zimny dreszcz przerażenia.
Autobus wiezie nas do Brambergu, po drodze aby wprowadzić wycieczkę w odpowiedni nastrój puszcza się na okrągło niemieckie piosenki biesiadne. Nie mogąc uciec zapadam w sen. Jeśli jest na świecie muzyka, która budzi we mnie prawdziwą chęć mordu to niemieckie piosenki biesiadne. Jeszcze przed autobusem dostajemy obowiązkowe słuchaweczki, podłączone do niewielkich urządzeń, które mamy powiesić na szyi. Nie są obowiązkowe ale jak mówią mi inni uczestnicy z lekkim wyrzutem – mogę z nich zrezygnować tylko wtedy kiedy nie będę chciała się niczego dowiedzieć. Przyglądam się im z niechęcią, odnosząc wrażenie, że wręczono mi właśnie urządzenie które uosabia to czego się boję najbardziej w zbiorowym podróżowaniu. Jeśli wciąż sączy ci się do ucha potok informacji nie ma czasu na własne myśli. Dlatego przechodzę przez muzea nigdy nie biorąc audioguide. Informacje bywają tyranami, tymczasem datę założenia opactwa w Brambergu zapomni się niezależnie czy ją się usłyszało czy mignęła na tabliczce zawieszonej obok kościoła.
W Brambergu nigdy nic się nie zdarzyło. Mnisi założyli klasztor, biskupi budowali kolejne fragmenty katedry i kolejne siedziby, młyny pracowały niedaleko miasta, rybacy łowili ryby i zwozili je do swoich niewielkich położonych nad rzeką domków. Raz na jakiś czas przychodziła powódź i zabierała wszystkie mosty, stawiano więc nowe. Część biskupia i część mieszczańska nie żyły w absolutnej zgodzie, więc ratusz postawiono dokładnie po środku rzeki tak by nie stał po żadnej stronie miasta. Co prawda w czasie wojny zbombardowano kilka budynków ale nie ma pewności czy specjalnie czy przypadkiem. Dzięki temu między wąskimi uliczkami starego miasta jest teraz skwer z fontanną wokół której siedzą ludzie i rozkładają się kawiarniane ogródki. Atmosfera kompromisu zresztą pozostała. Trawę która bujnie rosnąc niszczy wygląd barokowych ogrodów ścina się dopiero po tym jak wylęgnie się pośród niej rzadki rodzaj motyli.
Mikołaj słusznie zauważa że to miasto z zabytkami ale bez historii. Ja dopowiadam, że zamiast historii jest przeszłość. Wszystko zachowało się oryginalnie, żaden huk nie sprawił, że potłukły się siedemnastowieczne szyby w pokojach pałacu biskupa. W jednym z pokojów spłowiałe zupełnie tapety budzą z jednej strony niechęć z drugiej pewną zazdrość. W tym pokoju chyba nikt nawet nie przestawiał mebli. Czegoś jednak brakuje, w miejscu gdzie nawet lipy rosną jeszcze tak jak kazali im barokowi ogrodnicy. Może jesteśmy za bardzo zblazowani, przyzwyczajeni do miejsc gdzie wszystko ciągle się zmienia, gdzie historia wchodzi z butami, wybija szyby, przestawia krzesła, niszczy część wznoszonej przez wieki katedry. Może czegoś nam brakuje tam gdzie wszystko toczyło się spokojnie i bez problemowo. Na pytanie co działo się w Bambergu podczas drugiej wojny światowej, przewodniczka odpowiada tym jednym słowem którego prawie się nie słyszy. Nic.
Jedzenie w knajpach wszędzie jest takie samo. Kawałek mięsa z kawałkiem kartofla przyrządzonego na milion sposobów. Do tego sławne wędzone piwo o którym opowiedziano nam tyle, że kiedy podnosimy kufle do ust spodziewamy się smaków których nigdy nie znaliśmy. Pierwszy łyk jednak prowadzi w znajomą krainę ciemnego, raczej słodkawego piwa. Za to stoliki stoją przodem do ruchliwej ulicy starego miasta gdzie można obserwować turystów, mieszkańców, wycieczki podążające za wzniesionymi do góry parasolami. Przyglądam się tłumowi szukając czegoś czego nie rozpoznaje w kraju. I nagle łapię się na tym, że jedyną grupą jakiej nie widzi się na polskich ulicach są szczęśliwi emeryci. Młodość wszędzie smakuje tak samo, miejsce gdzie człowiek chce się zestarzeć trzeba wybierać uważnie.
Wyjeżdżamy wczesnym popołudniem, jedną z tych bezosobowych autostrad na których mimo cudownie gładkiej nawierzchni robią się korki. Uciekam przed niemiecką muzyką ludową w sen z którego budzi mnie lekki okrzyk chłopca siedzącego przede mną. Mijamy miejsce wypadku. Kiedy wyglądam przez okno widzę tylko kawałek świateł, szkła i lusterka. Przedmioty nie budzące emocji do czasu kiedy nie leżą na drodze ułożone jak na sznurku. Do miejscowości gdzie mamy spędzić noc dojeżdżamy w miarę wcześnie. Decydujemy się na mały spacer. Niewiele tu jest. Ryneczek na którym w sobotnie popołudnie nie ma żywego ducha, restauracja, która jest nieczynna w niedzielę, parę ulic. Mimo, że trawniki są tu przycięte jak spod linijki a fasady domów pięknie pomalowane to nie da się uciec przed specyficznym wrażeniem jakie dopada człowieka zawsze w takiej małej miejscowości. Każda droga wydaje się drogą wewnętrzną, mówi się cicho by nie zakłócać spokoju, choć nie do końca wie się, czy spokój miałoby się zakłócać. Miasto wygląda na wymarłe. Podchodzimy dość stroma uliczką pod górę i odkrywamy, że większość ludności miasta jest w kościele. Ponownie czując się jak intruzi (mimo, że nie wchodzimy do kościoła) wracamy do hotelu.
Kilka stolików wystawionych na podwórzu hotelu jest zapełnionych tymi którzy się nie modlą. Kilkoro turystów, trochę młodzieży, sporo owych radosnych emerytów. Przy stoliku obok kilkuletnia dziewczyna w tiulowej różowej sukience właśnie stała się obiektem zainteresowania wielkiego czarnego kocura. A może tylko jej kiełbaski. Przez chwilę mała dziewczynka i wielki czarny kot patrzą na siebie, zupełnie jak na początku jakiejś bajki. Trudno powiedzieć co miało być dalej bo kot ucieka przed kelnerem. My zaś siedzimy rozmawiając długo wśród ludzi którzy sobotnie popołudnie spędzają wśród znajomych na piwie. Przez chwilę myślę jakby się mieszkało w takiej miejscowości i jestem nieco mniej przerażona tą perspektywą.
Ps: Ponownie zwierz robił zdjęcia ale połączenia Internetowe są tak marne że musicie zadowolić się ilustracjami poczynionymi cudzą ręką. A właściwie ilustracją bo tylko na tyle pozwala połączenie.