Jakiś czas temu zwierz wspomniał, że chętnie napisałby i operze i seksie. Czytelnicy ku zaskoczeniu zwierz byli bardzo zainteresowani (może nie dosłyszeli słowa opera) i zwierz postanowił, że jednak napisze. Jedna tylko uwaga – tu zwierz naprawdę się nie zna i opiera się wyłącznie na własnych doświadczeniach i obserwacjach (czytajcie: nie czytał nic mądrego). To dla tych dzikich i niespodziewanych czytelników zwierza z odpowiednim wykształceniem.
Dobra zacznijmy od tego, że jak się nad tym zastanowić to seksu w Operze jest mnóstwo. Don Juan, Carmen, Madam Butterfly czy Traviata Jakby się nad tym zastanowić – większość oper ma gdzieś wątek związany z seksem. A to bohaterowie się wzajemnie uwodzą, a to testują swoją wierność lub zmagają się z konsekwencjami tego, że zdarzyło im się ulec żądzom. Do tego jeszcze dochodzą te wszystkie ledwo dychające kurtyzany, niewierne żony i jakiś uwodzicielski tenor w tle. Choć sporo się w operach śpiewa o miłości to w istocie niesłychanie często sprawa sprowadza się do tego kto kogo zaciągnął do łóżka i jakie miało to konsekwencje. Przy czym rzecz jasna nie jest to jedyny motyw oper i w sumie na scenie zbyt wielu momentów nie ma ale bez seksu ani rusz. I w sumie trudno się dziwić bo w oprze nie ma pół tonów i wszyscy wszystko czują intensywnie i w sumie równie intensywnie żyją, często nie dożywając ostatniego aktu.
Prawdę powieziawszy ostatnio niemal w każdej operze biega ktoś w bieliźnie. Za każdym razem widzi się to co raz mniej
Przez lata ta obecność seksu w librettach oper trochę się opatrzyła. Prawdę powiedziawszy trudno byłoby nam uznać Don Juana za jakkolwiek skandalizującego i jakoś tym co najbardziej nas rusza w Traviacie jest to, że chora na gruźlicę bohaterka jest w stanie przed zgonem odśpiewać arię wymagającą doskonale pracujących płuc. Zresztą same wystawienia też jakoś szczególnie do takich rozważań nie zachęcały. Jeśli wystawia się klasyczny repertuar bardzo klasycznie to można wszystko co niewygodne poupychać za sceną i zostać z historią która właściwie będzie trochę bezpłciowa. Z czym sporo osób pewnie bez trudu by się pogodziła bo w sumie czasem im mniej się myśli o fabule tym lepiej (choć to podły mit, że wszystkie opery mają bezsensowne libretta. Co nie zmienia faktu, że sporo jest wyjątkowo głupich). Do tego operze nie pomagał fakt, że jest i była postrzegana (mówiąc była odnoszę się raczej do XX wieku niż wcześniej) jako element sztuki wysokiej, rozrywka nie dla plebsu i w ogóle coś co lubić i rozumieć mogą ludzie którzy lubują się w rzeczach wyrafinowanych i subtelnych. Nie ukrywajmy – taka wizja opery to rzecz szkodliwa, bo sprawia, że każdy wielbiciel tej muzyki i w sumie rozrywki staje się w oczach swoich znajomych kimś kto w pachnącej naftaliną sukni pojawia się w trzecim rzędzie Opery by potem w foyer omawiać subtelne różnice między wykonaniami.
Kilkanaście dni temu zwierz przeglądając w pracy teczkę z wycinkami poświęconymi pornografii znalazł tam tekst o operze. I choć do pornografii operom jeszcze daleko to nie jest to aż tak wielka pomyłka jak mogłaby się wydawać. Głównie w warstwie pewnych wizualnych odniesień. Co ponownie niby ma szokować ale ostatecznie trochę się rozmywa i staje się banalne
Być może dlatego w ostatnich dekadach – właśnie by zrobić na złość tym wszystkim melomanom w naftalinie, paskudnym burżujom wzruszającym się na Puccinim i paniom z komitetów robiących składki na Operę reżyserzy na całym świecie postanowili zrobić operową seksualną rewolucję. Znawcy zapewne doskonale potrafią wskazać kto i gdzie jako pierwszy uznał, że bez odrobiny nagości, bielizny i kopulacji opera się nie nadaje. Niezależnie jednak do tego gdzie dokładnie wszystko się zaczęło nagle stało się normą. Dziś idąc na operę można się właściwie od razu spodziewać, że ktoś będzie po scenie biegał nago albo w samej bieliźnie i że na pocałunkach się nie skończy. Elementy te stały się dość powszechne zarówno w operach w których seks wpisany jest w libretto jak i w tych które nic z nim wspólnego nie mają. Przy czym po pierwszym szoku melomani wzruszyli ramionami. Tak rzeczywiście co pewien czas znajdzie się na jakiś forum oburzony głos kogoś kto zadaje pytanie jak można tak bezcześcić sztukę i co to za pomysł. Ale panie w koczkach i burżuje w futrach to nie to samo co melomani. Ci tak naprawdę wcale nie są obruszeni tym co dzieje się na scenie tak długo jak muzyka jest dobra a śpiewacy dobrze śpiewają. Tu z kolei te wszystkie seksualne elementy sprawiły, że zmienił się nieco system rekrutacji śpiewaków. Choć nie tylko to wpłynęło na co raz częstsze zatrudnianie ładnych śpiewaczek i przystojnych śpiewaków to jednym z czynników z którym liczą się teraz reżyserzy operowi jest pytanie jak ich aktorka będzie wyglądała w bieliźnie. Zwierz wielokrotnie siedząc w operze myślał, że to dość dziwne jak często bohaterki muszą występować w bieliźnie. Dodatkowym obowiązkowym elementem jest pojawienie się kogoś nago przy czym co ważne – rzadko kogoś kto śpiewa. To też się przez lata trochę opatrzyło i teraz właściwe zarówno wielbiciele opery jak i część wielbicieli teatru podchodzi do tego z obojętnością. Mamy więc obecnie dość ciekawą sytuację kiedy twórcy inscenizacji zachowują się tak jakby ich pomysły były jakieś bardzo szokujące, a widownia ze spektaklu na spektakl co raz bardziej obojętnieje. Dziś poza wycieczkami przywożonymi do Oper w ramach dodatku do wyprawy do Warszawy nikt już nie jest szczególnie obrażony tym że ktoś mu się tam na scenie rozbiera i bielizna nawet bardzo wyuzdana nikogo nie rusza. Seks mimo, że teoretycznie wyciągnięty na pierwszy plan staje się trochę niewidzialny i nie spełnia tego zadania które miał jeszcze dekadę czy dwie temu. Co więcej wielu młodych wielbicieli opery nigdy innych wystawień nie widziało więc ta funkcja walki z pewną tradycją też straciła na znaczeniu. Więcej stała się równie wtórna i irytująca jak pewne elementy dawniejszych wystawień (np. dość tradycyjne i ciężkie dekoracje). I tak coś co miało być bardzo widoczne stało się trochę niewidoczne jak wszystko do czego przyzwyczaja się nasze oko. Jak nos.
Zupełnie na marginesie zwierz musi wam powiedzieć że jego zdaniem reżyser nie do końća dobrze rozłożył akcenty. Zwierz miał cały czas wrażenie, jakby w operze która częściowo ocenia tych którzy oceniają seksualny apetyt bohaterki, to ona sama jest trochę pokazana jako kobieta upadła. Jakby twórcy zgadzali się z wyrokiem na nią wydanym
No dobra ale gdzie problem? Zapyta ktoś kogo powyższe wywody średnio interesują a jeszcze mniej dziwą. Problem pojawia się wtedy kiedy okazuje się że seks jest motywem nie pobocznym ale absolutnie przewodnim w Operze. Co więcej operze napisanej między innymi po to by szokować i poruszyć widownię. Mowa tu o Powder Her Face – operze która przebiegla przez warszawską scenę (inaczej nie da nazwać się sytuacji w której zanim zdążysz powiedzieć znajomym, że jest coś ciekawego to sztuka już schodzi z afisza). Historia Margaert Campbell, angielskiej księżnej znanej ze swojego skandalicznego życia i niezaspokojonego apetytu seksualnego (trwają spory czy nie był to wynik wypadku, w którym doznała obrażeń głowy co mogło wpłynąć na jej osobowość) bierze seks za temat przewodni. Przy czym w istocie to opowieść o kobiecie, konwenansach i skomplikowanych relacjach pomiędzy ludźmi z wyższych sfer – do których się aspiruje (choćby w sferze marzeń) a klasami niższymi które w każdym momencie są gotowe jak harpie rzucić się na każdą jednostkę i z pomocą mediów rozszarpać ją na strzępy. Jest więc w tym trochę refleksji nad naturą skandalu. Przy czym zwierz musi przyznać od razu, że jest w operze też trochę taniej psychologii – zwierz nie jest do końca przekonany czy życie i ekscesy księżnej naprawdę da się sprowadzić do – nikt mnie w dzieciństwie nie kochał i takie to skutki (w telegraficznym skrócie).
Tak już zupełnie na marginesie – co jest z tymi reżyserami teatralnymi że mają taką obsesję na punkcie armatury łazienkowej – co opera to wanna, pisuar, toaleta albo absolutny hit – umywalka. Druga wielka miłość to Neony. Neon nad umywalką to chyba marzenie części reżyserów
Wróćmy jednak do seksu. Teoretycznie powinno go być w tej kameralnej operze całkiem dużo. Zwłaszcza jeśli rzucimy okiem na dość rozbudowane didaskalia. Tu pierwsza uwaga – opera dość luźno się owych didaskaliów trzyma i jednak jest bardziej pruderyjna. Poza tym oczywiście wchodzi tu element wizji reżysera. Zwierz nie do końca wie co na scenie w pewnym momencie robił samochód ale naprawdę kto bogatemu zabroni zwłaszcza że był to samochód bardzo ładny i czerwony. Wiecie czerwony samochód – tyle możliwości interpretacji. Ale właśnie – nawet wykastrowana nieco opera zawiera jednak sporo scen w których ma być wyzywająco – tu jest to w pełni zgodne z treścią opery, uwzględnione w librettcie i w końcu w muzyce – co jest chyba najciekawsze z tego wszystkiego. Problem jednak w tym, że widz to wszystko już widział. W innych operach gdzie nie do końca było to potrzebne. I tak opera która ma analizować pewne nasze podejście do seksualności, skandalu itp. Staje się czymś przezroczystym. Seks nie jest ciekawy – opatrzył się i żadna choreografia aktorów, bielizna czy naga postać w tle tego nie zmieni. Pozostaje więc tylko dobra muzyka ale i ta niekoniecznie zgrywa się z pomysłami reżysera. Być może dwie dekady temu bohaterka opery dobierająca się do rozporka mężczyźnie budziłaby poruszenie. Ale dziś widz nie takie rzeczy już na scenie widział i emocje zastępuje trochę obojętność.
Ciekawe jest to, że warszawskie wystawienie jest dość pruderyjne. Zwłazcza jak się zajrzy do libretta.
Przy czym że by było jasne – Powder Her Face w Oprze Narodowej to nie jest zła Oper (a właściwie złe wystawienie). Zwierz może napisać kilka bardzo niepochlebnych słów o jakości krzeseł na widowni (zwierz czuł skutki wypadu do opery jeszcze przez kilka dni) czy może poddawać pod wątpliwość czy na pewno dobrym pomysłem jest numerowienie pierwszych pięciu rzędów zupełnie inaczej niż pozostałych, ale to nie jest kwestia samego wystawienia. To jest nawet ciekawe, doskonale zaśpiewane (złośliwość podpowiada że to dlatego, iż tą anglojęzyczną operę śpiewają sami Anglicy i amerykanie) i świetnie zagrane a także bardzo fajnie dyrygowane przedstawienie. Oczywiście – są w nim elementy które trochę denerwują – jak np. zupełnie nie potrzebna (zdaniem zwierza) para która tańczy w tle (zwierz ma paskudne posądzenia że o jej dodaniu zadecydował nepotyzm) ale to są dyskusje które prowadzą wszyscy po każdym przedstawieniu, niezależnie od tego ile tam było „momentów”. Na pewno opinia zwierza niewiele zmieni w waszych głowach bo jeśli byliście to pewnie macie własną a jeśli chcielibyście pójść to jest trochę za późno (serio jak to zwierz denerwuje – tyle pracy włożonej np. w przygotowanie osobnej widowni na scenie i tak mało przedstawień).
Rozbwiła zwierza adnotacja że jest to opera wyłącznie dla widzów dorosłych. Jasne nie jest to Opera dla dzieci ale spokojnie nastolatek może na nią przyjść. Chyba że żyjemy w świecie gdzie ludzi uświadamia się w wieku 18 lat
Wracając jednak do seksu. To jest pewna pułapka w którą pakują się raz na jakiś czas wszystkie sztuki – nie tylko opera. Ta konieczność szokowania, pewnego wymienienia widowni, wydaje się dość naturalna. Przecież w sumie i w filmie znajdziemy takie momenty – nie koniecznie związane z pokazywaniem seksu czy nagości ale np. z pokazywaniem przemocy. Wydaje się, że kilka lat temu (ponownie pewnie można byłoby to pociągnąć w przeszłość) znacznie wzrosła ilość przemocy w produkcjach które nie koniecznie koncentrowały się tylko na przemocy. I znów mamy ten sam mechanizm. Coś nas rusza, coś nas dotyka a potem staje się niewidzialne. Pytanie tylko co dalej – szukać nowych źródeł szokowania a może odejść od koncepcji szoku jako niezbędnego elementu. W sumie opery i bez tego potrafią sobie dobrze radzić. Zwłaszcza, że – co zwierz pisał – w ostatecznym rozrachunku liczy się muzyka. I jeśli w muzyce i śpiewie nie ma odpowiednich emocji, albo jeśli reżyser nie dba o tą warstwę to całość nie zagra. To jest minus opery jako sztuki tak bardzo synkretycznej – dużo łatwiej zrobić błąd. Przy czym, żeby było jasne – mimo, że bieganie w bieliźnie po scenie nie budzi w zwierzu większych emocji a nawet go nudzi to wcale nie jest jakimś wielkim orędownikiem powrotu do starych dobrych czasów. Nie ma starych dobrych czasów – wszystko się musi rozwijać i raz na jakiś czas wymyślać na nowo. Kino może tu liczyć na zmiany idące wraz z postępem technologicznym, opera musi bardziej kombinować. I prawdę powiedziawszy zwierz jest niesłychanie ciekawy co będzie dalej. Dobra tyle wpisu snobistycznego. Niedługo tekst o przedziwnym surrealistycznym wydarzeniu w życiu zwierza. Zwierz nie może się tego tekstu doczekać. Zwłaszcza, że historia jest zabawna i niesie ze sobą niesłychanie ważną życiową lekcję. A teraz by zrównoważyć poziom snobizmu pozwólcie, że zwierz oddali się oczekiwać na kolejny finał Eurowizji. Jedną z ukochanych rozrywek zwierza, w czym słabość do opery nie przeszkadza wcale a wcale.
Ps: Zwierz ogłosił rozwiązanie konkursu Hannibalowego na Facebooku ale znajdziecie tam też konkurs dotyczący filmu Mistrzowie – możecie tam wygrać wejściówki na film.
Ps2: Zwierz jedzie do Krakowa na następny weekend – jeśli chcecie się spotkać – tu są namiary na wydarzenie :)