Hej
Zwierz miał kiedyś pomysł na opowiadanie którego bohaterem byłby producent serialu który co tydzień siedzi wpatrując się w faks czekając na wyniki oglądalności jego serialu. Mimo, że odnosi sukces fakt że co tydzień może stracić lub zyskać widzów skutecznie odbiera mu radość życia. Któregoś dnia na skutek awarii nie dostaje faksu i choć wydaje mu się że oznacza to klęskę zawodową to po raz pierwszy od lat jest szczęśliwy. Nawet jeśli fabuła jest słabiutka ( wybaczcie zwierzowi był wtedy w drugiej klasie gimnazjum i wydawało mu się że to świetna historia z przesłaniem) to dziś nie miałaby większego sensu. Dane dotyczące oglądalności kiedyś znane tylko wybranym dziś znane są wszystkim — aby dowiedzieć się ile milionów widzów obejrzało w zeszłym tygodniu twój ulubiony serial wystarczy wejść do internetu i nie trzeba się nawet za bardzo wysilać by je znaleźć. Z kolei tabele pokazujące który serial zostanie przedłużony, który jest zagrożony a który już skasowano publikuje się z regularnością co do tygodnia. Problem polega jednak na tym że dane dotyczące oglądalności choć są co raz popularniejsze stają się co raz mniej ważne ( żeby nie powiedzieć że są kłamliwe) — okazuje się bowiem, że dziś po prostu nie sposób obliczyć oglądalności. Kilka największych hitów telewizji nie jest bowiem oglądane w telewizji — tylko przez internet. Co więcej o ile kiedyś była to domena głównie piratów dziś to legalna sprzedaż odcinków ( oczywiście nie w Polsce ale w USA) daje mniej więcej drugie tyle w oglądalności. Widać to zwłaszcza w przypadku młodych widzów — amerykańska stacja CW ( pokazująca Gossip Girl, 90210 czy Pamiętniki Wampirów) co wieczór przegrywa z większością stacji kablowych. Nie oznacza to że nie mają hitów — wręcz przeciwnie są to niezwykle popularne seriale ale większość widzów ściąga odcinki z istore — tej oglądalności nie sumuje się do klasycznie zbieranych danych więc znajdujemy się w paranoicznej sytuacji gdzie hitem sezonu jest serial mając np. 2 mln oglądalności ( najpopularniejsze seriale mają do kilkunastu milionów zaś House w złotych czasach popularności miał nawet do 20 milionów widzów). Dane o oglądalności będące już od dawna wyznacznikiem tego co należy pokazywać a czego nie mają obecnie zastosowanie wyłącznie do programów rozrywkowych nadawanych na żywo — nawet filmy których popularność liczy się nie oglądalnością tylko przychodami ( choć w sumie jest to przedłużenie oglądalności) powoli zaczynają rezygnować z kierowania się tym wskaźnikami — o tym czy film jest hitem czy klapą dziś wnioskuje się dopiero po wypuszczeniu go na DVD. Czasem bowiem okazuje się że film którego nikt nie chciał zobaczyć w kinie wszyscy kupują na DVD. Bywa też tak że wszyscy poszli na coś do kina ale nikt nie chce mieć tego filmu na własność. A nie ma się co oszukiwać — dziś rynek DVD jest wart więcej niż kinowy ( to dość oczywiste bo jest dużo mniej uzależniony od dystrybutorów kinowych niechętnych do podejmowania ryzyka). Zapytacie zapewne co z tego wynika dla nas widzów poza tym że zwierz raczej już nie napisze swojego opowiadania. Otóż zwierz odnosi wrażenie że wracamy do bardzo ciekawych czasów. Kiedyś bowiem w ogóle nie publikowano wyników oglądalności ( poza czasopismami dla fachowców) więc raz na jakiś czas kręcono i pokazywano filmy tylko według widzi mi się twórców i producentów a nie wyników oglądalności. Dzięki temu powstawały świetne filmy które teoretycznie nie miałby wysokiej oglądalności. Tak więc wracamy do źródeł.