Czytaliście ostatni tekst zwierza o tym jak nie będzie pisał więcej o Doktorze bo coś w tym serialu się dla zwierza skończyło. Jakaś emocjonalna więź która sprawiała, że zwierz czuł, że świat Doktora jest jego światem. Najwyraźniej ktoś w BBC musiał usłyszeć głos zwierza. Świąteczny odcinek przeniósł bowiem zwierza lotem błyskawicy do chwil kiedy czuł że Doktor Who to serial który trafia prosto do jego serca. Tak moi drodzy świąteczny obcinek nie był dobry, był fenomenalny. Tekst zawiera spoilery do odcinka.
Wszyscy baliśmy się powrotu River a tymczasem trzeba było go wyczekiwać
Każdy dobry odcinek Doktora składa się z kilku kluczowych elementów. Pierwszy to pełna humoru przygoda, drugi to emocje a trzeci… trzeci to ta trudna do zdefiniowania nutka smutku czy sentymentu, które sprawiają, że człowiek z jednej strony ma uśmiech na twarzy ale czuje to specyficzne ukłucie w okolicy serca. Jeśli czegoś zabraknie można dostać całkiem niezły odcinek ale jeśli jest wszystko – wtedy dostaje się odcinek który chce się zobaczyć jeszcze raz w chwili w której się kończy. Co więcej – to jeden z tych odcinków który spokojnie można oglądać bez znajomości ostatnich dwóch sezonów. Trochę tak jakby Moffat nie do końca zadowolony kierunkiem w jakim zmierzał ostatnimi czasy Doktor sięgnął po swój wcześniejszy pomysł. Chyba musiał mieć dobrą intuicję bo w tym odcinku było więcej emocji niż w ostatnich dwóch sezonach Doktora.
Z pisaniem River jest taki problem że ona jest niekiedy zbyt fantastyczna a żeby postać polubić musi ona być trochę ludzka
Jak wszyscy wiemy w tym odcinku powraca River. Początkowo zwierz był nieco sceptyczny. River była doskonała w odcinkach z 10, dobra w pierwszych odcinkach z 11 ale im więcej o niej wiedzieliśmy, tym mniej interesująca się wydawała. Zwierz bał się, że Moffat może zrobić z River postać którą kiedyś zwykło się kochać ale potem straciło się dla niej nieco serca. Coś co zwierz doskonale kojarzy z Sherlocka, gdzie pewne postacie kocha się co raz mniej a nie co raz bardziej. Zwłaszcza, że historia River z jednej strony pozwala na mnóstwo cudownych, wspólnych przygód, z drugiej – sprawia pewne problemy. Zwłaszcza kiedy dochodzimy do jej roli nie jako towarzyszki Doktora ale jako potencjalnej ukochanej i jak wiemy, żony. Do tego sama historia – z diamentem, mężem/królem i tajemniczą sprzedażą wydawała się pretekstowa (choć miejscami bardzo zabawna). Zwierz od czasu Christmas Carol czekał na dobry odcinek świąteczny i choć zwykle był w miarę usatysfakcjonowany to jednocześnie zdarzały się rzeczy koszmarne – jak np. ten odcinek inspirowany Narnią (przynajmniej tytuł) czy pokrętny odcinek z Mikołajem w którym miała teoretycznie odejść Clara ale została na jeszcze jeden sezon.
Zwierz nie pamięta kiedy ostatnio Doktor był taki Doktorowy
Tak więc zwierz bał się, że River przybędzie raczej jako symbol dawnych dobrych czasów serialu ale nie przyniesie ze sobą nic naprawdę interesującego. Ku zaskoczeniu zwierza, okazało się, że to właśnie wzajemne uczucia bohaterów (temat podejmowany dotychczas trochę chaotycznie) staną się motywem przewodnim odcinka. Początkowo wydaje się, że będzie to jeden z tych odcinków gdzie Doktor z jednej strony udaje, że nie przejmuje się uczuciami River ale na każdym kroku zachowuje się jak zazdrosny mąż. I Moffat doskonale z nami gra – okazuje się, że dla River znalezienie sobie męża czy żony to rzecz niesłychanie prosta i codzienna. W jednym odcinku poznajemy jej dwóch mężów (choć jednego co trzeba przyznać poślubiła dla diamentu w głowie) i słyszymy o jednej żonie. River zaś nie poznając Doktora zachowuje się jak na archeologa z popkultury przystało. Czyli kradnie co nie jest jej i dostarcza to ludziom oferującym najwyższą sumę. Wszystko z wdziękiem i w doskonałych ciuchach. I tak Doktor (cudownie pomylony w odcinku z prawdziwym doktorem) przeżywa pół odcinka jako anonimowy towarzysz River i jak widzimy ma mnóstwo radochy (cudownie widzieć jak Doktor się śmieje) i pokazuje jak człowiek powinien zareagować na TARDIS (jego przemowa jest tu absolutnie przeurocza). A do tego jest bardziej Doktorowy niż kiedykolwiek wcześniej przez ostatnie dwa sezony. Jest w nim odpowiednia ilość dowcipu, uroku i czystej radości z przeżywanej przygody. Wszystko za sprawą River, która na każdym kroku zdaje się as informować, że choć Doktor jest dla niej niesłychanie ważny to nie aż tak ważny.
Zwierz był zaskoczony ile miejsca w odcinku poświęcono emocjom między Doktorem a River
Zwierz miał jednak wątpliwości. Czy naprawdę potrzebujemy historii zazdrosnego Doktora? Czy zawsze musi to być ta co raz wspanialsza River, której dopisuje się kolejne wspaniałe cechy i która jest tak cudowna że określa Doktora jako „Demsel in Distress”. Zwierz kocha River ale zawsze istnieje niebezpieczeństwo stworzenia postaci, która jest tak fajna że trudno się z nią utożsamiać i trudno traktować ją jako rzeczywistą istotę. Zresztą wszyscy chyba znamy ten moment który pojawia się w momencie pisania części postaci kobiecych (a u Moffata zdarza się to często) kiedy mamy wrażenie, że scenarzysta tak bardzo chce dać prztyczka w nos wszystkim krytykom, że dodaje bohaterce kolejne niesamowite cechy, niezależnie od tego czy pasują czy nie. Poza tym zwierz miał i zawsze ma problem z odgrywaniem zazdrości jako motywu przewodniego- nie dlatego, że zwierz w ogóle zazdrości nie lubi (co jest osobistą preferencją) ale przede wszystkim dlatego, że to strasznie zużyty motyw.
Powiedzmy sobie szczerze, nie wyszłoby z inną obsadą
I właśnie wtedy – dość niespodziewanie odcinek zmienił kurs. Z historii nieco zazdrosnego o River Doktora, który niemal na każdym kroku dostawał potwierdzenie że wcale nie był dla niej aż tak ważny, staje się to historia River i jej uczuć. Cudowna jest mowa River o tym, że kochać Doktora nie znaczy otrzymać miłość w zamian. Jej mowa jest cudowna bo zawiera wszystkie problemy i wątpliwości związane które wyrażali przez lata widzowie. Jasne wszyscy wiemy że można kochać Doktora ale czy Doktor może sam kogoś romantycznie pokochać? Cudwna jest River tłumacząca że można kochać gwiazdy nie oczekując że gwiazdy pokochają nas z wzajemnością. I ze wszystkich odpowiedzi jakie mógłby wymyślić stojący obok Doktor to „hello sweetie” jest jednym z najlepszych tekstów jakie mógł mu Moffat napisać.
Dawno w Doktorze nie było sceny o której zwierz byłby tak pewny, że stanie się gifem niemal w chwili jej emisji
Jednak to nie koniec wzruszeń. Po całej – zaskakująco zabawnej i dobrze rozpisanej przygodzie dochodzimy do tego momentu o którym wszyscy słyszeliśmy od tak dawna. Ostatniej wspólnej kolacji Doktora i River. Przez tyle lat ich drogi szły w zupełnie różnych kierunkach ale w tym jednym momencie wydaje się, że oboje – choć raz nie potrzebują diagramu by doskonale wiedzieć w którym miejscu ich wspólnej drogi się znajdują. Zwierz musi powiedzieć, że dawno nie widział w Doktorze, nie w jakimkolwiek innym serialu tak doskonałej scenie gdzie dwoje ludzi mówi sobie wszystko o tym co czują, nie mówiąc właściwie nic. Ulubiony fragment zwierza dotyczy śpiewających wież. Kiedy zwierz słuchał tego jak Doktor o nich mówił, przyszło zwierzowi do głowy, że kto wie, być może tajemnicze pochodzenie tych wież, wynika z faktu, że postawił je nikt inny tylko Doktor. By zagrały River tą smutną melodię kiedy przyjdzie czas. Ale nawet jeśli to nie był zamysł scenarzysty a wyobraźnia zwierza biegnie za daleko – to cała ta scena była absolutnie idealna. Zresztą refleksja Moffata nad „hapilly ever after” które nie musi trwać w nieskończoność, lecz trać może tylko tą odrobinę czasu która jest potrzebna dwójce osób by poczuć się szczęśliwymi. W ogóle to jest ciekawy odcinek z punktu widzenia wyrażania uczuć. River jest zupełnie pogodzona z tym że kocha Doktora bez wzajemności, zaś Doktor bez wątpienia kocha River choć nigdy nie mówi jej tego wprost. To taki piękny wątek miłosny gdzie człowiek doskonale wie, że nie będzie dobrego zaskoczenia a jednocześnie wszyscy są w jakiś sposób z tym pogodzeni więc zamiast smutku jest całe mnóstwo wzruszania.
Zwierz jest pewien że te dwie wieże nie stoją tam przypadkowo i że to nie jest przypadek że wiatr gra akurat w tym miejscu smutne piosenki dla River Song
Ale powiedzmy sobie szczerze, ten odcinek nie byłby aż tak fenomenalny gdyby nie aktorstwo. Zwierz przez ostatnie sezony skarżył się, że nie ma pojęcia jakim Doktorem jest Capaldi. Więcej – zwierz nie umiał dostrzec w nim wszystkich pozostałych Doktorów. Ale nie w tym odcinku. W tym odcinku jest dokładnie taki jaki być powinien. Jasne wciąż jest w nim dystans, wciąż potrafi być opryskliwy, ale pojawia się także uśmiech, radość, dowcip. Ale przede wszystkim pojawiają się uczucia. Kilka lat temu kiedy zwierz pierwszy raz w życiu oglądał drugi sezon The Hour był pod wrażeniem, jak doskonałym aktorem jest Capaldi. Jak wiele potrafi przekazać jednym spojrzeniem, drobną zmianą wyrazu twarzy. Dotychczas zwierz nie widział tego zbyt często w Doktorze. Ale w tym odcinku, bez trudu dostrzega to co go najbardziej w aktorstwie Capaldiego zachwyciło. Bez słów w przeciągu jednej sceny Capaldi potrafi pokazać wszystko – wyrzuty sumienia, głębię uczucia, czułość, smutek czy niepokój. W jednej scenie ma tak czułe spojrzenie, że właściwie nic więcej nie trzeba by wiedzieć, że kochał River, kocha River i zawsze będzie ją kochać – nawet wtedy kiedy spotkają się w czasie w którym jej nie pamięta. Co więcej – zwierz odkrył jak wygląda Capaldi grający z aktorką z którą ma chemię. Bo niestety on i Jenna Coleman chemii nie mieli – byli raczej obok siebie niż razem. Zresztą co widać było w odcinkach. Tymczasem od pierwszej sceny z Alex Kingston czuć , że ta dwójka aktorów stanowi doskonałą parę. Kingston w ogóle potrafi z każdym stworzyć doskonałą parę (doskonale udawało się jej to ze wszystkimi dotychczasowymi Doktorami) ale miło w końcu zobaczyć Capaldiego który ma z kim grać. Warto tu dodać, że Kingston jest absolutnie fenomenalna w tym odcinku. Radosna, dowcipna i niesamowicie pewna siebie. A jednocześnie – zakochana, niepewna i przeglądająca swój pamiętnik pełen przygód ukochanego (i swoich). Ta dwoistość mogłaby być irytująca gdyby nie fakt, że Alex Kingston umie zagrać to wszystko razem czyniąc swoją River jednocześnie twardą i miękką, wrażliwą i pewną siebie. Zwierz tak bardzo ją lubi.
Kurczę to było… takie dobre. I dorosłe. Co dawno się Doktorowi nie zdarzyło
Zwierz przyzna szczerze – ten odcinek świąteczny był dokładnie tym czego zwierz od bardzo dawna potrzebował. Trochę jak w kochanej przez zwierza Christams Carol. Dobre zakończenie nie znaczy, że wszyscy będą zawsze szczęśliwi. Ale może oznaczać, że będą szczęśliwi przez chwilę. Jest w tym coś dużo bardziej świątecznego niż śpiewanie kolęd i wymiana prezentów (choć to ostateczne wyjaśnienie skąd River ma soniczny śrubokręt, jest przeurocze). Zwierz musi stwierdzić, że oglądając ten odcinek zdał sobie sprawę, że problem z Moffatem jest taki. Moffat jest średni w pisaniu historii które wiążą się z manipulowaniem czasem i wielkimi paradoksami. Ale na Boga. Umie napisać taki romans, że nawet twarde serce zwierza potrafi zmięknąć. I wiecie co… zwierz obejrzy ten odcinek jeszcze raz. I jeszcze raz. A potem będzie czekać. Na kolejny sezon. Damn you Moffat.
Ps: Zwierz ma zamiar zalać was recenzjami angielskich świątecznych programów. Więc będzie o ostatecznym finale Downton Abbey i o absolutnie fenomenalnych Dźwiękach Muzyki nadanych na żywo przez ITV. A to nie wszystko.
Ps2: Zwierz obejrzał sześć godzin dodatków do Hobbita i musi stwierdzić, że te dodatki są bez porównania lepsze od filmu.