Batman V Superman to nie jest jeden film. To są co najmniej trzy filmy, z których jeden chce być poważnymi rozważaniami na temat relacji istot z nadprzyrodzonymi mocami i ludzi, drugi chce zapoznać nas hurtowo z bohaterami potrzebnymi do budowy uniwersum DC a trzeci chce pokazać że wybuchać może wszystko, nawet to co już wybuchło. I tak żadne z tych trzech filmów nie jest w stanie zagrać, a ten jeden który otrzymujemy przypomina zaskakująco mało porywający zestaw scen (postaram się bez spoilerów).
W filmach DC ma być mrocznie więc w czasie ostatecznej walki Pada. Serio to takie mroczne
Film od samej zapowiedzi budził emocje. Niektórzy jak zwierz narzekali na to, że twórcy są zbyt dobrzy na stare dobre „vs” i zastąpili je hipsterskim „v”, inni emocjonowali się tym, że Batman i Superman znaleźli się w jednym tytule. Bo rzeczywiście to jest coś co musi wzbudzać emocje. Jeśli usiądziemy na chwilę i zastanowimy się dlaczego tak bardzo pragniemy zobaczyć konfrontację Batmana z Supermanem to bez trudu dojdziemy do wniosku, że wcale nie chodzi o mordobicie. To możemy oglądać w wykonaniu dowolnych dwóch super bohaterów (z równymi emocjami obstawiając kto wygra). Tak naprawdę powodują nami dwa uczucia – jesteśmy ciekawi jak będzie wyglądała konfrontacja dwóch moralności – tej Supermana i Batmana – człowieka pełnego wad i kosmity który jest niemalże świętym. Mroczny rycerz i harcerzyk w jednym pomieszczeniu mogą być fascynujący, interesujący i – co najlepiej pokazują animowane filmy o Lidze Sprawiedliwości – bardzo zabawni. Ale to nie wszystko – tym co fascynuje nas jeszcze bardziej to ich przyjaźń i porozumienie – fakt, że każdy z nich musi zaufać temu drugiemu – Batman zawsze wie jak powstrzymać Supermana a Superman nigdy nie wykorzystuje swojej mocy by zabić Batmana. Jest to jeden z najciekawszych konfliktów, i najlepiej napisanych przyjaźni w komiksowym świecie DC. Jeśli do tego dorzucimy różnice klas i wychowania pomiędzy Clarkiem Kentem a Bruce Waynem (chłopak z Kansas i milioner z Gotham to równie ciekawe zestawienie) to kiedy tych dwóch bohaterów pojawia się razem ekran powinien wręcz skrzyć od emocji. Zaś najciekawszym narzędziem w wywołaniu u widza odpowiednich emocji powinien być dialog. Miejscami dowcipny, miejscami poważny, miejscami może nieco patetyczny. Taki który pomieści cały paradoks sytuacji w której się znaleźli. To zwykle Batmanowi i Supermanowi wychodziło najlepiej.
W filmie jest sporo kadrów wziętych jeden do jednego z komiksów ale wydaje się że w ostatecznym rozrachunku twórcy filmu nie bardzo komiksy zrozumieli
Początkowo oglądając film Snydera odnosi się wrażenie, że chce on iść właśnie w takim kierunku – zestawiając ziemską perspektywę Batmana z niemalże boskimi mocami Supermana. Paradoksalnie – największa wada Man of Steel – niesamowite zniszczenia wywołane przez Supermana w Metropolis w czasie walki z Zodem, owocują chyba najlepszą sceną w filmie, w czasie której bezradny wobec ogromu zniszczeń Batman może jedynie spoglądać na rozmazaną sylwetkę frunącego po niebie Supermana. To dobra scena pokazująca różnice pomiędzy bohaterami i wystarczająca do tego byśmy uwierzyli, że Batman nie będzie ufał synowi Kryptona. Z kolei niechęć Supermana do Batmana jest bardziej niechęcią Clarka Kenta – niesłychanie wręcz idealistycznego dziennikarza (serio facet wie mniej niż Jon Snow jeśli nie wie kim jest Bruce Wayne), który nie wierzy by działania Batmana należało sankcjonować czy pochwalać. Mamy więc dwie postawy, sporo nieufności, czyli wszystko co być powinno. Niestety im dalej tym gorzej – ilekroć mamy nadzieję, że bohaterowie dostaną szansę by skonfrontować swoje postawy czy porozmawiać, kończy się krótką (bardzo krótką, bo Batman v Superman to nie jest film gdzie ktokolwiek mówi za wiele) wymianą zdań. To znaczy dostajemy np. rozmowę w której Superman mówi jakieś jedno zdanie a Batman zadaje jedno pytanie. Żadnego pytania kto jest kim, dlaczego to robi, żadnego pouczania. Nie dostajemy ani tak oczekiwanej konfrontacji postaw, ani – jeszcze bardziej wyczekiwanego, zawarcia paktu, który otwiera drogę do przyjaźni. Dostajemy za to sporo mordobicia, które w sumie mało bawi.
Jeśli polubicie tego Batmana to nie dlatego, że ten Batman jest dobrze napisany czy ktoś tu stworzył poruszającego bohatera. Wszystkie uczucia do tego filmu przynosimy ze sobą.
Bawi mało, bo właściwie nie za bardzo znamy bohaterów. Jeśli mamy do nich w filmie cieplejsze uczucia to musieliśmy je przynieść z poprzednich produkcji, komiksów, innych popkulturalnych przejawów bytności Batmana i Supermana. O Batmanie w wykonaniu Bena Afflecka właściwie trudno cokolwiek powiedzieć. Czy to ten znany z serii Nolana – w końcu nie mieszka w swojej rezydencji, która została właśnie w trylogii Nolana spalona. Ale przecież to nie jest ten Batman i ten Wayne. Film porzuca realizm (czy właściwe realistyczną konwencję) Nolana i przepisuje Batmana na rozbuchany świat Man of Steel. Affleck zresztą całkiem dobrze wypada jako ten nowy Wayne, a jako Batman zdaje się mieć cały czas minę albo „smutny jestem i sam” albo „głupio wyszło”. Przy czym to głownie wina kostiumu (jak rozumiem inspirowanego tym z komiksów Franka Millera – wnioskuje po małych uszkach) w którym nie sposób wyglądać inaczej. Co jednak jest w tym Batmanie dobre to fakt, że więcej może działać jako Wayne – co jest zgodne z tym co zwierz mówi od lat, że najciekawsze w Batmanie jest to, że jego codzienne wcielenie jest równie potężne co zamaskowany mściciel. Przy czym dodajmy tu dla porządku, że niestety Batman nie wykazuje się w tym filmie ani odrobiną swojego cudownego czarnego poczucia humoru, zaś zwierz uważa że każdy film jest lepszy kiedy daruje się scenę zabicia rodziców małego Bruce’a. Ostatecznie jednak jeśli lubimy Batmana to nie dlatego, że film pozwala nam go polubić ale dlatego, że Batman to Batman.
Zwierz czekał aż ktoś w tym filmie zacznie mówić. Ale nie, Superman milczy, Batman milczy tylko Lex Luthor dużo gada ale niekoniecznie na temat
Ale nawet niewiele dowiadując się o Batmanie wiemy o nim więcej niż o Supermanie. Otóż Superman bardzo pięknie w tym filmie wygląda (Henry Cavill zwierzowi się zupełnie nie podoba ale rzeczywiście może na Supermana pozować), jego peleryna powiewa na wietrze nawet jak wiatru nie ma, wyciąga on dłoń do ludzkości (metaforycznie i dosłownie) ale właściwie go tu nie ma. Serio przez większość filmu Superman milczy a Cavill dzieli czas na dwie miny „Jestem tym mocno zaniepokojony” i „Ale ja nie chcę ratować świata”. Co więcej film stawia mnóstwo pytań i pozwala każdemu się wypowiedzieć w sprawie Supermana ale sam bohater pozostaje poza rozważaniami o naturze jego mocy. Rady bohaterowi podsyłają ukochana, matka, duch ojca, ale Superman twardy jest i praktyczne nic ciekawego nie mówi. Jeśli będziecie mu kibicować to głównie dlatego, że wiecie z innych źródeł jaki powinien być – a nie dlatego, że twórcy włożyli jakikolwiek wysiłek w tworzenie postaci. Tym samym jego dylematy, jego walka, jego poświęcenie – wszystko jest w sumie dość obojętne widzowi bo to nie jest postać tylko facet w bardzo obciachowym wdzianku. Zwierz będzie się upierał, że każdą ilość zniszczeń i niedorzeczności można wytrzymać jeśli stworzy się odpowiednich bohaterów. Tu zaś ich brakuje. A musi ich brakować, bo w nadmiarze wątków brakuje po prostu czasu na oddech i dialogi. Jeśli nasi bohaterowie prawie nic nie mówią, to ostatecznie trudno powiedzieć o kim jest ten film. O jakichś archetypach, szkicach czy symbolach postaci. Trudno temu poświęcić cały seans bez ziewnięcia.
Spotkanie Batmana i Supermana jest fascynujące jako spotkanie dwóch moralności, dwóch biografii, dwóch klas społecznych. Nie jest fascynujące jako mordorbicie dwóch facetów w pelerynach
Co ciekawe ten czas na budowanie postaci mógłby się znaleźć, gdyby twórcy nie chcieli kręcić kilku filmów na raz. Jest to wymuszone tym, że DC próbuje ekspresowo połączyć świat Batmana i Supermana i udać, że wcale nie jest zapóźnione w budowaniu filmowego uniwersum. Niestety wychodzi z tego misz masz koszmarny. Gdy po seansie próbujemy sobie przypomnieć poszczególne sceny orientujemy się jak wiele z nich można byłoby zastąpić dobrym dialogiem, czy elementem budowania postaci. Batman ma w tym filmie trzy sny, z czego dwa spokojnie można byłoby wyciąć, a trzeci jest po prostu za długi i tak bardzo związany z fabułami następnych produkcji, że drastycznie odstaje od reszty filmu. Do tego co chwile podrzuca się nam wiadomości które już wiemy – reżyser nie wierzy, że widz zapamięta coś co widział wcześniej, więc powtarza te same sceny, tnie narrację by coś przypomnieć czy robi coś bardzo denerwującego – wrzuca w środek filmu montaż z rozmowami w wiadomościach i programach informacyjnych, żeby poinformować widza (ponownie) na czym polega główny problem z Supermanem. Jak na ciągłe powtarzanie przez twórców, że ma to być produkcja odróżniająca się od dowcipnej pulpy Marvela, to reżyser i scenarzysta przejawiają niesłychanie mało wiary w swoich odbiorców. Zresztą może nie należy się dziwić, bo właściwie nie dostaliśmy filmu (którego kolejne elementy łączy spójna narracja) ale zbiór scen, które pod koniec prowadzą do wielkiego BUM.
Postać Luthora jest doskonałym przykładem na to jak bardzo twórcy nie wierzą w inteligencję widzów. Bohater tyle razy omawia swoje niecne plany, tyle razy mówi coś creepy i tak bardzo stara się być tym niepokojącym złym, że ostatecznie to co w pierwszych scenach zachwyca w ostatnich irytuje
No właśnie – zwierz w czasie oglądania filmu odniósł wrażenie, jakby twórcy w pewnym momencie zdali sobie sprawę że ich główny pomysł na film (jeśli odsuniemy na bok wszystkie niedorzeczności całkiem niezły – czyli doprowadzenie do konfrontacji Batmana i Supermana) był za mało „cool”. A do tego w filmie jest za mało zniszczeń i wybuchów. No i takie spotkanie nijak się ma do zapowiadanej Ligi Sprawiedliwości. Stąd też mamy ostatnie pół godziny filmy, w którym właściwie nie ma dialogów, wszystko płonie, operator ewidentnie dostał ataku epilepsji a facet od efektów specjalnych wrzucił wszystkie dostępne efekty z wykupionego przez studio programu. Co więcej gdy cała (zwierz użyje tego słowa z braku innego adekwatnego) rozpierducha się kończy dostajemy rozwleczone zakończenie, w którym tak bardzo widać zły montaż, że nawet zwierza to boli – bo ponownie zamiast sceny przechodzić jedna w drugą, istnieją osobno bez żadnego wyczucia atmosfery, ciągłości czy spójności w ramach opowiadanej historii. I to w sumie jest największa wada filmu – nawet jeśli zdarzy się dobra scena (a takich w filmie jest kilka) to gubi się w nadmiarze (oj należałoby ten film jeszcze raz zmontować) scen słabych, niepotrzebnych i dalekich od komiksowego pierwowzoru. Co ciekawe – tam gdzie film miał naprawdę ważną rzecz do zrobienia – pokazanie nam zupełnie nowej postaci jaką jest Wonder Woman, to sprawuje się świetnie. Konia z rzędem temu kto nie znając komiksów (czy nie partycypująca aktywnie w kulturze popularnej) zrozumie o co w ogóle chodzi, skąd ta kobieta, dlaczego walczy tak a nie inaczej. I zwierz nie ma najmniejszych zastrzeżeń do Gal Gadot – rzeczywiście świetna z niej Wonder Woman – ale postać pojawia się chyba tylko po to, żeby mogła stanąć obok Batmana i Supermana i wyglądać fajnie na plakatach.
Wonder Woman dostaje w filmie sporo wstępu ale ponieważ to tylko postać na następną produkcję to ostatecznie jej obecność w Batman v Superman jest zupełnym chaosem. Nasi bohaterowie akceptuja jej obecność, ale nawet nie pytają o tak prostą rzecz jak np. kim jesteś. Rzecz którą nawet w trakcie walki warto na szybko ustalić.
To też rzecz ciekawa, twórcy filmu często korzystają niemal dokładnie z komiksowych kadrów – niemal jeden do jednego przenosząc je do filmu. Problem polega na tym, że niekiedy robią to trochę bezmyślnie (strzelający Batman jest oczywiście nawiązaniem do bardzo znanego komiksowego kadru ale akurat tego o którym twórcy postaci chcieliby zapomnieć) kiedy indziej – strasznie marnują komiksowy materiał. Widać to zwłaszcza w ostatnim akcie, gdzie pojawiają się wydarzenia, które rówieśnicy zwierza doskonale pamiętają z komiksów. Ileż w nich było emocji. Tymczasem w wydaniu filmowym emocji się nie uświadczy – z wielu powodów wyeliminowano najważniejsze dla wielkich i ważnych konfrontacji elementy – tak zwany czynnik ludzki. Ostatecznie oglądamy walki Bogów i Herosów w jakichś poindustrialnych przestrzeniach. Ludzi nie ma, widzów nie ma, nic nie ma. Do tego twórcy upierają się by na każdym kroku podkreślać jak ważne jest iż nasz bohater wychował się w Kansas czyniąc z tego wątku trudny w Europie do zniesienia pomnik tej dalekiej od miejskiej pompy społeczności wiejskiej – to jest tak przesiąknięte amerykańskim duchem swoistej nieufności do tego co w mieście, że aż dosłownie trzeba łazić po polu kukurydzy by udowodnić że Superman to swój chłopak, któremu amerykanie mogą zaufać (bo wszak Superman jest przede wszystkim Amerykaninem).
Choś sporo się mówi o byciu kosmitą i posiadaniu boskich mocy, to jeszcze nigdy Clark Kent nie był w filmie tak bardzo amerykaninem z Kansas
W filmie jest kilka niezłych elementów. Dobry jest Lex Luthor choć tylko na początku, potem zaczyna się zachowywać jak bohater pisany zgodnie z zasadą „ile demonicznych kwestii może powiedzieć facet w trampkach w trzy minuty”. Choć ma moją sympatię za to, że zgonie z tradycją wszelkich złych, pięknie cytuje literaturę. Punkty dla każdego kto poprawnie rozpozna wszystkie cytaty. Dobry jest też Jeremy Irons jako Alfred. W przeciwieństwie do Michaela Caine który grał Alfreda nieco opiekuńczego, tu mamy Alfreda którego największym marzeniem jest by jakaś miła panna pojęła Batmana za męża i się nim zaopiekowała. Alfred mógłby zaś w spokoju popijać wieczorną szklaneczkę whisky. Zwierz bardzo go rozumie. Natomiast wszystkich na śniadanie zjada Laurence Fishburne. To jest prawdziwy bohater – facet który stara się prowadzić gazetę w tym szalonym świecie, gdzie nie ma funduszy, jego dziennikarze piszą na jakie tematy chcą i przy napiętym budżecie domagają się helikoptera. To jest bohater zwierza, zwierz się z nim w 100% solidaryzuje i utożsamia. Natomiast zwierz musi powiedzieć, że ma spore pretensje do twórców filmu o to, że skorzystali z tej wyjątkowo brudnej (i co raz bardziej popularnej) sztuczki zapowiadając udział w obsadzie aktorów i postaci, które się w niej naprawdę nie pojawiają. Zdaniem zwierza, to jest jeden z paskudniejszych zabiegów marketingowych bo jak chcesz sprzedać film, to tym co naprawdę w nim masz, a nie tym co planujesz.
Alfred jest bardzo fajnie napisany. A już tak zupełnie na marginesie – czy oni mogli przesytać kazać tak strasznie pakować aktorom w głównych rolach. Serio Affleck wygląda ze swoją muskulaturą już niemal komicznie a Cavill jest tak umięśniony, że zwierz się nieco wzdryga. A przecież tyle lat dawaliśmy sobie radę z mniej karykaturalną muskulaturą (bądź prawie bez niej – zwałszcza w przypadku Batmana)
Batman v Superman to film który stawia wielkie i dość pompatyczne pytania, ale kiedy trzeba na nie odpowiadać daje nam sceny miałkie, żeby nie powiedzieć naiwne. Konflikt dwóch wielkich postaw – konflikt nie do pogodzenia, rozwiązuje się tu w jednym niewielkim dialogu, który brzmi trochę jak z Hallmarku. I jasne, można sobie pod ten dialog dopisać milion treści, ale prawda jest taka, że zwierz ma wrażenie iż wielu fanów wykonuje pracę scenarzysty, dopisując głębię tam gdzie twórca zostawił nas z czymś bardzo przeciętnym (i co ciekawe – przewidywalnym do forshadowing jest tu wykorzystywany niczym łopata) Zresztą wydaje się, że najlepiej problem z filmem oddaje …. Wykorzystanie ścieżki dźwiękowej. Otóż jest w filmie scena w której Batman siedzi na dźwigu w porcie, peleryna powiewa, muzyka jest niesłychanie dramatyczna, jak to w filmach DC bywa (bębny, bębny, chór i jeszcze trochę bębnów), kamera krąży. Tylko, że w tej scenie nie dzieje się nic dramatycznego. Batman siedzi na dźwigu. Zabierzesz muzykę i zobaczysz, że ktoś tu wymusza emocje w momencie gdy nie ma się czym emocjonować. Batman jak Batman, dźwig jak dźwig. I to jest właśnie problem całego filmu – usilnie stara się nam wmówić że oto będzie poważnie i głęboko a ostatecznie dostajemy zwykłe Super bohaterskie mordobicie. Które pod względem pewnej poważnej dyskusji przemyconej do filmów tego typu jest o lata świetlne za drugim Kapitanem Ameryką. I twórcy mogą mówić ile chcą o kwestiach granic władzy czy konsekwencjach wykorzystania super mocy. Tak naprawdę wszystkie te wielkie pytania nigdzie w filmie nie prowadzą, i służą wyłącznie stworzeniu pozorów głębi. Nie ma w tym filmie nawet elementów irytującej bo irytującej obserwacji społecznej jakie były w Batmanach Nolana. Piękne hasła o tym, że ludzie potrzebują Mesjasza głębokie nie są.
Film strasznie, strasznie chce być głęboki. Ale wypada najlepiej wtedy kiedy sobie tą głębię nieco odpuszcza i pozwala bohaterom jakoś funkcjonować bez wygłaszania wielkich haseł
Zwierz słyszał wielokrotnie w przypadku tego filmu, że opinie krytyków i widzów bardzo się rozmijają i krytycy nie umieją takich filmów oglądać. Istotnie – wielu widzów lubi film pomimo wad –głównie ze względu na przywiązanie do postaci, czy słabość do pewnych zagrań (jak np. kształtowanie nastroju sceny muzyką) na które krytyk musi zwrócić uwagę. Z kolei wielu krytyków wygłasza zdanie pomimo sympatii dla postaci – nie mogąc sobie odpuścić uwag o montażu czy narracji tylko dlatego, że podobała im się jakaś rola czy scena. W ostatecznym rozrachunku obie opinie są równie skażone, ale przy dobrym filmie – te dwa pominięcia się w pewien sposób wyrównują. Dobry film broni się w oczach każdego widza. Zwierz nie aspiruje do miana krytyka, ale dostrzega że w przypadku Batmana v Supermana to pęknięcie musi być. Jeśli się spojrzy na film – jako na osobne dzieło, które powinno spełniać pewne założenia odnośnie scenariusza, konstrukcji postaci, sposobu prowadzenia fabuły, konsekwencji rozwijanych wątków itp. to Batman v Superman są filmem słabiutkim. Nie ratują go nawet efekty specjalne, wykorzystywane tak jakby jutra nie było. Zresztą kosztem widowiskowości bo w pewnym momencie kolejny padający budynek nikogo nie wzrusza. Tym co przesądza o dobrej opinii wielu widzów jest przywiązanie do postaci czy traktowanie filmu jako elementu pewnej popkulturalnej reprezentacji bohaterów w kinie czy komiksie. Kiedy ktoś mówi o Afflecku jako o dobrym czy najlepszym Batmanie to tak naprawdę mniej ocenia rolę a bardziej to jak Affleck wpisuje się w reprezentację Batmana. Dlatego te opinie będą i muszą tak bardzo się rozchodzić.
Tajemnica polega na tym, że choć krytycy i fani często naczej odbierają pewne elementy filmów to dobry film podoba się i jednym i drugim. Bo jest dobry.
Zwierz słyszał, a właściwie sam dostrzegł w filmie, że twórcy próbują oddać komiksową narrację. Rzeczywiście taki jest ten film – zwierz niemal czuł miejsca w których powinien przełożyć stronę komiksu. Problem w tym, że to co sprawdza się w komiksie nie sprawdza się w kinie. Bardzo proste. Snyder nakręcił jeden film kadr po kadrze do komiksu ale to był jeden z najwybitniejszych komiksów jaki napisano. W przypadku prostego przełożenia mechanizmów narracji poszczególnych kadrów i dymków na język filmu dostajemy coś bardzo ciężkostrawnego. Dlaczego? Bo po pierwsze nikt nie idzie do kina na komiksową narrację (filmy super bohaterskie wypracowały już niezależny sposób prowadzenia historii o herosach) a po drugie – proces adaptacji materiału (nawet jeśli to w pewien sposób materiał domyślny) polega właśnie na przełożeniu języka jednego medium na język innego. Pod tym względem kręcenie filmu jak komiksu prowadzi do średniego filmu. Bo film to nie komiks i innymi prawami się rządzi. Inaczej traktujemy przejścia między scenami, inaczej przestrzeń między nimi, inaczej czas. Jedno i drugie jest wizualne ale tak różne, że próba przełożenia jednego na drugie jest równie bezsensowna jak komiks w którym każdy moment ruch bohatera dostaje osobny kadr. To że ma się fajny pomysł nie znaczy że fajnie wyjdzie (zwłaszcza w przypadku gdy materiał wyjściowy – scenariusz – jest tak słaby).
Chyba Kevin SMith powiedział że największy problem z tym filmem jest taki, że zabrakło w nim serca.
Gdyby ktoś podszedł do zwierza i powiedział mu że uważa Czas Ultrona za najlepszy film o super bohaterach zwierz zapewne spędziłby kilkanaście godzin tłumacząc mu jak bardzo się myli. Może po drodze by się śmiertelnie obraził, może skorzystałby z przemocy, nie wyklucza że mógłby umrzeć z przy tym z przepicia (wiecie alkohol i dyskusja idą ze sobą w dobrej parze). Jeśli jednak w komentarzach pod tym wpisem ktoś napisze, że uwielbia BvS, to zwierz wzruszy ramionami. To jest film, który pozostawił go zupełnie obojętnym. Nie podobał mu się z punktu widzenia tego jak się filmy tworzy, zirytował tym jak bardzo luźno podchodzi do kwestii wykorzystywania przemocy i zabijania przez Batmana i Supermana, zawiódł mnie obietnicą spotkania dwóch wyśmienitych postaci. Ale ostatecznie – zwierz nie ma ochoty się kłócić, ani nawet dyskutować. To nie jest w najmniejszym stopniu jego film. To produkcja w której nie ma dla zwierza miejsca na emocje, na bohaterów. Stąd nie ma miejsca ani na to by film pokochać ani by znienawidzić. Jeśli znacie zwierza, to wiecie, że w jego opinii to największa klęska filmowców – stworzyć produkt który jest nijaki, który nie prowokuje do rozmowy. Twórcy obiecywali nam pojedynek Boga z człowiekiem, mocy i niemocy, dobrych intencji i konsekwencji działań. A ostatecznie dano nam dwóch facetów w pelerynach którzy naprawdę powinni pogadać, a zamiast tego walą się po pyskach. I zwierz miał przez cały film ochotę tylko na jedno. Krzyknąć na całe kino „No Capes”. Istnieje możliwość, że nie o to reżyserowi chodziło.
Ps: Przed filmem pokazywany jest zwiastun Batmana Lego i zwierz może przysiąc że bawił się przez tą minutę lepiej niż przez cały seans Batman v Superman. Głównie dlatego, że twórcom filmu Lego właściwie idealnie udało się ująć charakter Batmana. I wymienić na jednym tchu wszystkie jego załamania nerwowe.
Ps2: Zwierz musi przyznać, że dawno tak bardzo nie cieszył go fakt, że wybrał się na seans 2D, druga część filmu jest tak ciemna, że w okularach pewnie nic by nie było widać.