Rano budzę się zmarznięta. Śpiwór pod którym leżę nie zakrywa mi stóp a majowe noce wcale nie są tak ciepłe by ogrzać pokój w suterenie. Leżę na niskim łóżku, szwedzkiego projektu, który jakiś skłonny do poświęceń projektant z IKEA zaprojektował tak, że część to po prostu goła deska. Normalnie byłoby mi zimno, źle i niewygodne. Ale prawda jest taka, że nic mi nie przeszkadza. Budzę się w Londynie.
Kiedy po pół godziny szukania odpowiedniego ujęcia naszej herbaty i croissantów na Instagrama w końcu siadamy do śniadania uświadamiam sobie, że dzisiejszy dzień mamy cudownie nie zagospodarowany. Znaczy to ni mniej ni więcej, że właśnie teraz ułożymy sobie plany, które najpewniej nie będą uwzględniały zwiedzania najważniejszych atrakcji turystycznych. To jedna z tych cudownych zalet corocznych wypraw do Londynu, w pewnym momencie można bez żalu ominąć najważniejsze, znane z przewodników miejsca i ruszyć tam gdzie nas jeszcze nie było. A miejsc takich jest zawsze wystarczająco dużo by wypełnić krótką wizytę. Po naradach decydujemy się na cmentarz. Dzień jest piękny i wizja spaceru po cichych zacienionych cmentarnych uliczkach wydaje się całkiem sympatyczna. Kiedy idziemy w kierunku stacji metra zauważam że nowo postawione przy niewielkim placu budynki mieszkalne są niemal identyczne pod względem wyglądu jak te postawione dużo wcześniej. Okazuje się, że to specjalnie. Budowniczy z ideami postanowił, że nowe lepsze budynki będą podobne do tych gorszych zamieszkiwanych przez ludzi, których zapewne nigdy nie byłoby stać na własne mieszkanie w okolicy. Dzięki temu wszyscy powinni się czuć lepiej i lepiej się zachowywać. Bo nie będzie tak daleko idących różnic. Kiwam głową z podziwem. Kiedy człowiek myślał że słyszał już o wszystkim nagle okazuje się, że są jeszcze ideowi deweloprzy i zarządcy nieruchomości. Chyba rzadsze niż latające słonie.
Na cmentarzu jest tak cicho, że nagle słychać wszystko
Kiedy wysiadamy z metra dzień już dawno się rozpoczął i na ulicy panuje ścisk i harmider. Wizja spokojnej cmentarnej uliczki, którą można się przejść wydaje się niesłychanie kusząca. Rzeczywiście na Highgate jest wyjątkowo cicho. Tak cicho że słychać niemal wyłącznie śpiew ptaków. Tak intensywny, że można pomyśleć, że już dawno opuściłyśmy miasto, tymczasem wciąż jesteśmy blisko centrum. Przy wejściu trzeba zapłacić cztery funty. W cenie dostaje się mapkę ważnych grobów. Jeden zaznaczony na czerwono, podkreślony. Karl Marks. Cztery funty żeby zobaczyć grób filozofa. Cztery funty zwycięstwa kapitalistów. Po drodze mijamy jednak sporo nagrobków i grobów rodzinnych ludzi mniej i bardziej ważny. Wielbiciel książek kazał sobie postawić nagrobek przypominający okładki powieści wydawanych w wydawnictwie Pinguin, niedaleko na grobie Douglasa Adamsa zaledwie dwa dni po święcie chodzenia z ręcznikiem leży cały rząd kamyczków. Grób Marksa widać z daleka. Wielkie popiersie, na jeszcze większym postumencie. Podchodzę bliżej. Na wystającym fragmencie pomnika leżą pieniążki. Na oko z różnych stron świata. Stoję jeszcze chwilę zastanawiając się nad paranoją tego wielkiego nagrobka na którym złotymi literami namawia się proletariuszy wszystkich krajów by się łączyli. Naprzeciwko na nagrobku stoi figura Jezusa i wnosi twarz ku słońcu. Wygląda jakby chciał się trochę opalić.
Niby łąka, niby spokój. A tak naprawdę środek miasta
Z cmentarza przechodzimy do pobliskiego parku Hampstead Heath. Trawa jest wysoka, a drzewa dają cień a my mamy w torbach kanapki które jakoś nagle zaczęły domagać się zjedzenia. Siadamy więc na zboczu wzgórza w wysokiej trawie i mamy widok który ponownie sprawia wrażenie, jakby te rozrzucone wśród zieleni domki wcale nie stanowiły części wielkiej metropolii a niewielką otoczoną zielenią miejscowość. Psy ganiają bez smyczy ciesząc się zabawą, ludzi jest niewiele bo większość siedzi w pracy i tylko co pewien czas widzi się kogoś kto usiadł czy zdrzemną się w wysokiej trawie ciesząc się tym spokojnym kawałkiem miasta dla wszystkich. Ile można w tej trawie przeleżeć patrząc na chmury, zwłaszcza na tą którą ułożyła się niemal idealnie w kształt Enterprise. Znów wydaje się, jakbyśmy były daleko od centrum, daleko od miasta, gdzieś w cichym spokoju małego miasteczka. Światło jest piękne, trawa soczysto zielona, więc robimy sobie więcej zdjęć niż wypada, bawiąc się przy tym znakomicie. Bo kiedy człowiek nie musi się przejmować tym co pomyślą inni zazwyczaj bawią się znakomicie.
Zwierz jako kobieta z wąsem
Kiedy wychodzimy z parku, idziemy po ulicach wcale nie reprezentacyjnych, gdzie obok małych sklepików i niespotykanej liczby pralni oferujących poprawki krawieckie można natrafić głównie na warsztaty samochodowe. Ten na którym lśni tabliczka informująca że zakład serwisuje samochody jaguara czy land rovera otoczony jest wysokim murem, ten gdzie serwisuje się samochody dla wszystkich ma szeroko otwarte podwórko i ściany pełne grafitti. Turystów tu nie ma, są za to zwyczajni mieszkańcy Londynu śpieszący przed siebie w piątkowe popołudnie, nie zaważający na czerwone świtała, dzierżący pod pachą mniejsze lub większe pakunki (mija nas pani z olbrzymim pluszowym psem. Ma minę jakby niosła święty graal) i słuchający głośno muzyki w samochodach. Kiedy uchylają okna cała ulica potrafi wypełnić się dźwiękiem arabskich albo hinduskich utworów.
Wielka głowa Marksa. I cztery funty za wstęp na cmentarz. Gdzieś w kącie historia śmieje się z własnego żartu
Metrem podjeżdżamy do centrum, bo mamy dziś spotkać się z ciężko pracującą Nibi. Przyjaciółką zwierza, która któregoś dnia spakowała się i wyjechała do Londynu, żyć pracować i biegać do teatrów. Teraz spotykamy się z nią w samiutkim centrum koło Russel Square. Właśnie tam gdzie jest ukochany antykwariat zwierza (jedne z tych w których ma się ochotę kupić absolutnie wszystko, a potem jeszcze raz wszystko, a potem jeszcze trochę wszystkiego) i gdzie niedaleko dwa lata temu zwierz pomieszkiwał w czasie jednej ze swoich wypraw. I właśnie dlatego mówię zupełnie pewnym siebie głosem że wiem iż pod koniec ulicy jest bardzo dobra i sympatyczna knajpka do której możemy pójść i zjeść obiad. Gdy to mówię, zdaje sobie sprawę, jak bardzo oswoił mi się ten Londyn w którym mogę już na podstawie swoich poprzednich wypraw wydawać rekomendacje co do restauracji i doskonale pamiętać gdzie były, przy której dokładnie ulicy i co w kracie było najsmaczniejsze. I na całe szczęście niewiele się przez ten czas zmieniło. Zwłaszcza piwo imbirowe podawane z limonką i dużą ilością lodu jest równie fenomenalne jak dwa lata wcześniej. Nigdy później nie udało mi się już wypić tak dobrego piwa imbirowego.
Najlepsze piwo imbirowe w Londynie. Takie którego zawsze jest za mało
Choć bycie polskim emigrantem w Wielkiej Brytanii to najmniej egzotyczna rzecz na świecie, to mnie – osobę która z Polski rusza się stosunkowo rzadko, nadal wzrusza fakt, że mogę w Londynie tak najzupełniej normalnie spotkać się ze znajomymi. Kiedy wiele lat temu przyjechałam do Londynu po raz pierwszy miasto wydawało mi się wielkie, obce i zamieszkałe tylko przez ludzi należących do zupełnie innego świata. Dziś jednak przy restauracyjnym stoliku orientuję się, że nie zebrałam przy nim nawet ułamka moich bliższych i dalszych londyńskich znajomych, czytelników, przyjaciół, ludzi którzy wybrali życie w Anglii. Można, zupełnie bez bólu, poczuć się przez chwilę jak osoba bardzo światowa, która może pokonać pół kontynentu i nadal znaleźć się w otoczeniu ludzi których lubi, zna i rozumie. A przede wszystkim ma o czym plotkować. Plotkuje się zresztą nadzwyczaj łatwo i przyjemnie jak zwykle kiedy kogoś się dawno nie widziało i pragnie się mu streścić całe swoje życie. Internet, Internetem a możliwość porozmawiania o tym co u nas nowego twarzą w twarz jest niesłychanie miła.
Nie zna życia kto nie ma sweet foci z Marksem
Zamiast wrócić do domu metrem wybieramy autobus. Pierwszy raz w życiu jadę modelem który ma dwie klatki schodowe – z przodu i z tył. Kiedy na górze nie ma miejsca można wrócić na dół tylnymi schodami. Dokonujemy obejścia autobusu, pierwszy raz w życiu. Jedziemy przez spokojny wieczorny Londyn całkiem zadowolone z siebie, choć zmęczone spokojnym dniem. Kiedy autobus na dłużej staje w jednym miejscu, obserwujemy służby porządkowe zajmujące się wypadkiem. Niby nic nie widać, ale układ pojazdów, tempo poruszania się służb porządkowych, poruszenie wśród zebranych na chodniku ludzi. Wszystko wskazuje że stało się coś bardzo niedobrego. To jeden z tych widoków który mrozi serce nawet wtedy kiedy zupełnie nas nie dotyczy i w sumie powinniśmy go minąć bez ciekawości, która narusza czyjąś prywatność. A jednak im słoneczniejszy, spokojniejszy i piękniejszy jest dzień wyjazdu tym bardziej boli przypomnienie, że nie dla wszystkich ten dzień był równie łaskawy. Kiedy robimy zakupy w lokalnym sklepie rzucam okiem na tablicę gdzie klienci mogą przyczepiać karteczki z podziękowaniami, prośbami i zażaleniami. Na jednej z nich ktoś bardzo wyraźnym pismem poprosił by sklep zaczął sprzedawać znaczki pocztowe. Uśmiecham się do siebie na myśl, że problem z dostępnością znaczków pocztowych to rzecz powszechna. W Polsce (poza Internetem) dostać je na mieście równie trudno.
Antykwariat w którym jest półka z książkami o filmie. Pod półką zazwyczaj łka zwierz
Wieczorem przy zimnym prosecco, trzymając zmęczone stopy na zimnej podłodze mieszkania znów planowałyśmy następny dzień. Im mniej godzin pozostaje do wyjazdu tym większy wydaje się Londyn i tym trudnej pomieścić w nim wszystkie swoje sprawunki, wyprawy, spacery. Dzięki radosnemu zbiegowi okoliczności jutro zwierz będzie najprawdopodobniej oglądał słynne Kew Gardens, miejsce którego jeszcze żadna z nas nigdy nie widziała. To dobry plan, zobaczyć coś czego się nie widziało. Albo zrobić coś czego się nie robiło. Dlatego jedna z moich przyjaciółek wymyka się późnym wieczorem by pod teatrem na West Endzie czekać aż przystojny Romeo podpisze jej program. Nie dlatego, że Richard Madden jest przystojnym aktorem. Raczej dlatego, że kiedy Londyn się już odrobinę oswoi to ma się ochotę na odrobinę szaleństwa. Niektórzy szaleją oglądając gwiazdy sceny. Ja popatrzę jutro na kwiatki.
Ps: Zwierz musi przyznać, że nie ma dla niego Londynu także bez wizyty w Primarku. Gdzie indziej dostanie się odpowiednio fandomowy zestaw koszulek w tak fantastycznych cenach. I skarpetki z Batmanem.